piątek, 20 kwietnia 2012

Turbowolf ~ Turbowolf



Turbowolf – zespół rodem z Bristolu grający już od kilku lat mocny, energetyczny rokienrol, obfitujący w elektro smaczki i zatopiony w psychodelicznym sosie (ach, jak to banalnie brzmi), wydał w listopadzie swój debiutancki album. Dla skomplikowania życia fanom starym i potencjalnym ich pierwsze LP nosi niespodziewany tytuł „Turbowolf”. Nie jest to jednak pierwsze wydawnictwo brytyjskiej grupy, która ma na swym koncie dwie epki i trzy single. Nie bez przyczyny o tym wspominam, ale o tym później.
„Turbowolf” jest albumem ze wszech miar świetnym – wokalista i klawiszowiec Chris Georgiadis ma nie tylko porządny głos, ale oprócz tego także wygląd i talent sceniczny jako żywo przypominający nieodżałowanego Franka Zappę. Gitarzysta Andy Ghosh wycina riffy pełne świeżej energii, zaś sekcja rytmiczna (Joe Baker na basie oraz Blake Davies na perkusji) nadaje całości niezwykłą motorykę.
W materii motoryki najbardziej polecałbym utwór „Playland”, który niestety nie znalazł się na tej płycie jeno pochodzi z epki „Avec, Avec!”, do której odsyłam wszystkich zainteresowanych, tym bardziej że żadna z zamieszczonych na niej piosenek nie trafiła na debiut. Dodam jako ciekawostkę, że „Playland” trwające niemal 5 minut jest niemal jedynym tak długim utworem w repertuarze Turbowilka.
Tak, na ich pierwszej płycie jest 13 utworów, a całość trwa niecałe 40 minut, a zatem większość piosenek jest krótka i bardzo konkretna. Całość rozpoczyna „Introduction” będące takoż wyznacznikiem stylu całej płyty, a zarazem hichcockowskim trzęsieniem ziemi, po którym napięcie stale rośnie. „Ancient Snake” i „Seven Severed Heads” raczą słuchacza potężną dawkę czadu, a dopiero kolejne na płycie „Bag O Bones” przynosi lekkie zwolnienie tempa, które kontynuuje  psychodeliczny numer„TW1”. „Read & Write” to zarówno singiel promujący płytę, ale i moim zdaniem także największy materiał na hit. Dla odmiany „The Big Cut” jest zdecydowanie najcięższym utworem. Kolejny psychodeliczny przerywnik „RJ” wprowadza do pierwszego singla promującego płytę „The Rose For The Crows” takoż hitowy jak diabli. „Son (Sun)” za to zaskakuje  mnie podobieństwem we wstępie i wersach do piosenek RHCP, szczególnie z okresu „Californication” i „By The Way”, refren jest już zdecydowanie turbowilkowy. „Things Could Be Good Again” za to jest kawałkiem niemal stricte punkowym, a przy tym najnudniejszym na płycie, jedynie klawiszowa solówka porywa. „All The Trees” zaś uspokaja na kilka chwil, by nieco psychodelicznym zakończeniem połączyć się z takim samym początkiem największego killera płyty - „Let's Die”, który za każdym razem porywa mnie do tańca.
Choć jak zapowiedziałem na początku jest to rewelacyjna płyta jest pewien haczyk – wspomniane wcześniej przeze mnie epki. 7 z 13 utworów z „Turbowolfa” ukazało się wcześniej na innych wydawnictwach, a te wcześniejsze wersje są w przeważającej większości lepsze od oryginałów. Wszystko w tym przypadku jest kwestią powtórnego mixu piosenek, który nadał im radiową nośność, a odebrał garażowy brud. Oczywiście, to się może też podobać, lecz dla mnie nieco spiłowało Turbowilkowi pazury, a jak wiadomo pazur ważna rzecz dla każdego zwierzęcia, niekoniecznie w wersji turbo. No, ale coś za coś, na Turbowolfa można podobno natrafić nawet w MTV, niemniej jednak produkcja obniża o 1 moją ocenę.

8/10

/Potwór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz