Turbowolf –
zespół rodem z Bristolu grający już od kilku lat mocny, energetyczny rokienrol,
obfitujący w elektro smaczki i zatopiony w psychodelicznym sosie (ach, jak to
banalnie brzmi), wydał w listopadzie swój debiutancki album. Dla skomplikowania
życia fanom starym i potencjalnym ich pierwsze LP nosi niespodziewany tytuł
„Turbowolf”. Nie jest to jednak pierwsze wydawnictwo brytyjskiej grupy, która
ma na swym koncie dwie epki i trzy single. Nie bez przyczyny o tym wspominam, ale
o tym później.
„Turbowolf”
jest albumem ze wszech miar świetnym – wokalista i klawiszowiec Chris
Georgiadis ma nie tylko porządny głos, ale oprócz tego także wygląd i talent
sceniczny jako żywo przypominający nieodżałowanego Franka Zappę. Gitarzysta Andy
Ghosh wycina riffy pełne świeżej energii, zaś sekcja rytmiczna (Joe Baker na
basie oraz Blake Davies na perkusji) nadaje całości niezwykłą motorykę.
W materii
motoryki najbardziej polecałbym utwór „Playland”, który niestety nie znalazł
się na tej płycie jeno pochodzi z epki „Avec, Avec!”, do której odsyłam
wszystkich zainteresowanych, tym bardziej że żadna z zamieszczonych na niej
piosenek nie trafiła na debiut. Dodam jako ciekawostkę, że „Playland” trwające
niemal 5 minut jest niemal jedynym tak długim utworem w repertuarze Turbowilka.
Tak, na ich
pierwszej płycie jest 13 utworów, a całość trwa niecałe 40 minut, a zatem
większość piosenek jest krótka i bardzo konkretna. Całość rozpoczyna
„Introduction” będące takoż wyznacznikiem stylu całej płyty, a zarazem
hichcockowskim trzęsieniem ziemi, po którym napięcie stale rośnie. „Ancient
Snake” i „Seven Severed Heads” raczą słuchacza potężną dawkę czadu, a dopiero
kolejne na płycie „Bag O Bones” przynosi lekkie zwolnienie tempa, które
kontynuuje psychodeliczny numer„TW1”.
„Read & Write” to zarówno singiel promujący płytę, ale i moim zdaniem także
największy materiał na hit. Dla odmiany „The Big Cut” jest zdecydowanie
najcięższym utworem. Kolejny psychodeliczny przerywnik „RJ” wprowadza do
pierwszego singla promującego płytę „The Rose For The Crows” takoż hitowy jak
diabli. „Son (Sun)” za to zaskakuje mnie
podobieństwem we wstępie i wersach do piosenek RHCP, szczególnie z okresu
„Californication” i „By The Way”, refren jest już zdecydowanie turbowilkowy.
„Things Could Be Good Again” za to jest kawałkiem niemal stricte punkowym, a
przy tym najnudniejszym na płycie, jedynie klawiszowa solówka porywa. „All The
Trees” zaś uspokaja na kilka chwil, by nieco psychodelicznym zakończeniem
połączyć się z takim samym początkiem największego killera płyty - „Let's Die”,
który za każdym razem porywa mnie do tańca.
Choć jak
zapowiedziałem na początku jest to rewelacyjna płyta jest pewien haczyk –
wspomniane wcześniej przeze mnie epki. 7 z 13 utworów z „Turbowolfa” ukazało
się wcześniej na innych wydawnictwach, a te wcześniejsze wersje są w
przeważającej większości lepsze od oryginałów. Wszystko w tym przypadku jest
kwestią powtórnego mixu piosenek, który nadał im radiową nośność, a odebrał
garażowy brud. Oczywiście, to się może też podobać, lecz dla mnie nieco
spiłowało Turbowilkowi pazury, a jak wiadomo pazur ważna rzecz dla każdego
zwierzęcia, niekoniecznie w wersji turbo. No, ale coś za coś, na Turbowolfa
można podobno natrafić nawet w MTV, niemniej jednak produkcja obniża o 1 moją
ocenę.
8/10
8/10
/Potwór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz