wtorek, 24 kwietnia 2012

Grimes ~ Visions




       Pod pseudonim Grimes ukrywa się niejaka Claire Boucher, Kanadyjka, która na rynku muzycznym  pojawiła się w 2010 roku. Visions, jej trzeci longplay, wydany został pod skrzydłami legendarnej już wytwórni 4AD. Artystka dostała szansę pokazania się szerszej publiczności, a krążek otrzymał prawie same pozytywne recenzje. Ale czy Boucher zasłużyła na takie pochwały?
       Po włączeniu płyty, pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, był wokal. Zdecydowanie wysuwa się na pierwszy plan i gra na płycie pierwsze skrzypce. Grimes wydobywa z siebie słodki, dziewczęcy i bardzo wysoki głosik. Mogłoby się wydawać, że słuchamy małej dziewczynki, a nie 24-letniej kobiety. Śpiew Claire może czasem drażnić (chociażby w ‘’Eight’’), ale jest w nim coś pociągającego i pięknego. Coś, co nas czaruje i sprawia, że chcemy słuchać dalej. Łagodne syntezatory i taneczne rytmy rodem z lat 80’ stanowią idealne tło.
      Mimo że Visions to album, w którym Boucher prezentuje mniej ekscentryczne brzmienia niż na jej poprzednich płytach, nadal możemy usłyszeć tu mnóstwo eksperymentów. Grimes potrafi być naprawdę przebojowa, co pokazuje w singlu z płyty – ‘’Oblivion’’, ale miejscami może też zwolnić tempo i uwodzić delikatnymi melodiami, tak jak w ‘’Skin’’, czy w zamykającym płytę ‘’Know the Way’’. Nie brakuje też mrocznych i lekko niepokojących momentów (Symphony IX). Całość utrzymana jest w stylistyce lo-fi. Nic dziwnego, skoro album był podobno nagrywany w sypialni artystki.
       Podsumujmy – Visions to album pełen świeżości, jakiej zapragnąłby niejeden debiutujący artysta. Grimes pokazuje, że potrafi stworzyć coś niezwykle oryginalnego przy niewielkiej ilości wysiłku. Wypracowała już swój własny, niepowtarzalny styl. A ja mam wrażenie, że Claire dopiero się rozkręca i kolejny album będzie jeszcze lepszy. Trzymam kciuki.
8/10
/w.

piątek, 20 kwietnia 2012

Turbowolf ~ Turbowolf



Turbowolf – zespół rodem z Bristolu grający już od kilku lat mocny, energetyczny rokienrol, obfitujący w elektro smaczki i zatopiony w psychodelicznym sosie (ach, jak to banalnie brzmi), wydał w listopadzie swój debiutancki album. Dla skomplikowania życia fanom starym i potencjalnym ich pierwsze LP nosi niespodziewany tytuł „Turbowolf”. Nie jest to jednak pierwsze wydawnictwo brytyjskiej grupy, która ma na swym koncie dwie epki i trzy single. Nie bez przyczyny o tym wspominam, ale o tym później.
„Turbowolf” jest albumem ze wszech miar świetnym – wokalista i klawiszowiec Chris Georgiadis ma nie tylko porządny głos, ale oprócz tego także wygląd i talent sceniczny jako żywo przypominający nieodżałowanego Franka Zappę. Gitarzysta Andy Ghosh wycina riffy pełne świeżej energii, zaś sekcja rytmiczna (Joe Baker na basie oraz Blake Davies na perkusji) nadaje całości niezwykłą motorykę.
W materii motoryki najbardziej polecałbym utwór „Playland”, który niestety nie znalazł się na tej płycie jeno pochodzi z epki „Avec, Avec!”, do której odsyłam wszystkich zainteresowanych, tym bardziej że żadna z zamieszczonych na niej piosenek nie trafiła na debiut. Dodam jako ciekawostkę, że „Playland” trwające niemal 5 minut jest niemal jedynym tak długim utworem w repertuarze Turbowilka.
Tak, na ich pierwszej płycie jest 13 utworów, a całość trwa niecałe 40 minut, a zatem większość piosenek jest krótka i bardzo konkretna. Całość rozpoczyna „Introduction” będące takoż wyznacznikiem stylu całej płyty, a zarazem hichcockowskim trzęsieniem ziemi, po którym napięcie stale rośnie. „Ancient Snake” i „Seven Severed Heads” raczą słuchacza potężną dawkę czadu, a dopiero kolejne na płycie „Bag O Bones” przynosi lekkie zwolnienie tempa, które kontynuuje  psychodeliczny numer„TW1”. „Read & Write” to zarówno singiel promujący płytę, ale i moim zdaniem także największy materiał na hit. Dla odmiany „The Big Cut” jest zdecydowanie najcięższym utworem. Kolejny psychodeliczny przerywnik „RJ” wprowadza do pierwszego singla promującego płytę „The Rose For The Crows” takoż hitowy jak diabli. „Son (Sun)” za to zaskakuje  mnie podobieństwem we wstępie i wersach do piosenek RHCP, szczególnie z okresu „Californication” i „By The Way”, refren jest już zdecydowanie turbowilkowy. „Things Could Be Good Again” za to jest kawałkiem niemal stricte punkowym, a przy tym najnudniejszym na płycie, jedynie klawiszowa solówka porywa. „All The Trees” zaś uspokaja na kilka chwil, by nieco psychodelicznym zakończeniem połączyć się z takim samym początkiem największego killera płyty - „Let's Die”, który za każdym razem porywa mnie do tańca.
Choć jak zapowiedziałem na początku jest to rewelacyjna płyta jest pewien haczyk – wspomniane wcześniej przeze mnie epki. 7 z 13 utworów z „Turbowolfa” ukazało się wcześniej na innych wydawnictwach, a te wcześniejsze wersje są w przeważającej większości lepsze od oryginałów. Wszystko w tym przypadku jest kwestią powtórnego mixu piosenek, który nadał im radiową nośność, a odebrał garażowy brud. Oczywiście, to się może też podobać, lecz dla mnie nieco spiłowało Turbowilkowi pazury, a jak wiadomo pazur ważna rzecz dla każdego zwierzęcia, niekoniecznie w wersji turbo. No, ale coś za coś, na Turbowolfa można podobno natrafić nawet w MTV, niemniej jednak produkcja obniża o 1 moją ocenę.

8/10

/Potwór.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Florence + the Machine ~ Ceremonials



Florence + the Machine... Ostatnimi czasy ciągle się słyszy o tej grupie dowodzonej przez Florence Welch. Zespół powstał pięć lat temu w Londynie, a na koncie ma już MTV Unplugged. Debiut- "Lungs" to zdecydowanie płyta, od której nie można się uwolnić. Potwierdzam, dowody są. Co w takim razie jest z "Ceremonials"? Co z Florence, która nagle staje się diwą?


Na pierwsze przesłuchanie można odczuć mieszane emocje. Pomyśleć, że za każdym kolejnym będą lepsze. Nie łudźcie się. Nic takiego się nie zdarzy. Ewentualnie doprowadzicie się do załamania nerwowego, a zwierzęta będą wyć do księżyca "dlaczego?".

Album otwiera "Only If For A Night", następne jest "Shake It Out", "What The Water Gave Me", "Never Let Me Go" i... i na tym ta płyta mogłaby się dla mnie skończyć. Utwory zlewają się w jedną całość (pomijając "Heartlines", które jakoś się wyróżnia), senność mnie ogarnia, kiedy ich słucham.
Nie przypuszczałam nigdy, że Florencja z Maszyną kiedyś mnie tak znudzą...
A jednak.
Może powinni byli zaczekać z wydaniem "Ceremonials", mimo że są z tego materiału zadowoleni. Teksty przypadły mi do gustu, są nieprzeciętne, czuć pewną magię, którą Florence potrafi tworzyć i nie da się tego podważyć. Drugim plusem jest wokal Flo, ale takim za pół punktu. Nuży. Czuję, jakby robiła to czasem na siłę. Słucham dalej. Nie brzmi beztrosko, to nie to, za co ją pokochałam. Panująca podniosłość zaczyna przygniatać mnie po ósmym utworze. Może nie jestem wystarczająco dojrzała, chociaż wszyscy uważają, że jednak tak? A może jednak ten album po prostu jest słaby? Na pewno poniżej oczekiwań. Moich, ale i nie tylko. Można ją początkowo męczyć. Zakończeniem jest "Leave My Body". Można zmuszać się i przekonywać, że jest w porządku. Ale czy warto oszukiwać samego siebie?

3+/10

a.

wtorek, 10 kwietnia 2012

General Fiasco ~ Buildings


            

            Nigdy nie słyszeliście? Wyobraźcie sobie pop-punkowo/Indie rockowy zespół z tekstami jak na debiucie Arctic Monkeys, z manierą wokalną jak u The Kooks i akcentem z Irlandii Północnej. Już słyszeliście. Teraz podzielcie to na 85376594679. I macie General Fiasco, których nazwa zresztą mówi sama za siebie.
            Ogólnie rzecz biorąc, nie ma zbytnio o czym pisać. Ot, kolejny młody zespolik będący pozostałością po tym, co zrobili The Libertines, The Strokes czy Arctic Monkeys właśnie. Ale dlaczego akurat im udało się wybić (kontrakt płytowy, artykuły w NME, teledyski w MTV 2, sorry, MTV Rocks)? Dlaczego, skoro chłopcy ‘na chama’ zjeżdżają muzykę z Milburn? Dlaczego, skoro w moim liceum są co najmniej trzy o wiele lepsze zespoły? Odpowiedź jest prosta i składa się z dwóch słów – Irlandia Północna. Taaaa, wiem, jestem niesprawiedliwa. Może. Jednakże przeprowadźmy krótkie rozumowanie: najlepsze zespoły tzw. Nowej Rockowej Rewolucji pochodzą w Wielkiej Brytanii (pomijając The Strokes i White Stripes, no i The Kills, angielskich tylko w połowie). Irlandczycy, szczególnie Ci, którzy mieszkają na terytorium należącym do Zjednoczonego Królestwa, mają kompleks na punkcie wszystkiego, co brytyjskie (swoją drogą, przecież Walijczycy, Anglicy i Szkoci w paszporcie mają napisane po prostu ‘nationality: British’ , a jak to jest z mieszkańcami Ulsteru? Wie ktoś?). A że akurat nie na tam dobrych muzyków (pomijając chłopaków z Two Door Cinema Club), to musieli wypromować to, co się trafiło. I oprócz rozpoczynającego album ‘We are the Foolish’ (+za szczerość i samokrytykę, hyhy) nie ma co promować. Jeszcze ‘Dancing with Girls’ ujdzie. Poza tym jest to płyta do jednokrotnego odsłuchu i wystawienia na Allegro.
            Szkoda, że zespół, który mógł zostać swojego rodzaju wojownikiem o zjednoczenie Irlandii (niektóre teksty kojarzą się jednoznacznie), skończy na przecenie w Empiku, obok Ich Troje i Stachurskiego. A do IRA też by ich nie przyjęli, bo za dużo brytyjskości w ich muzyce.

1+/10
k.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

The Distillers ~ Coral Fang [2003]








The Distillers to punkowy zespół z USA, niestety mało znany w Polsce. Publikując tę recenzję chciałabym zwrócić uwagę na tego typu zespoły, w których dominuje żeński wokal. Takich dobrych kapel, jak ta, jest stanowczo za mało.

  Po wielu przejściach, w związku z ciągłą „wymianą” ludzi z zespołu na innych, Brody Dalle oraz  Tony Bevilacqua (gitara), Ryan Sinn (bas) i Andy Granelli (bębny) przejmują inicjatywę i wydają najlepszą płytę The Distillers. Owa trzecia i zamykająca ich dyskografię płyta (zakończyli swoją działalność w  2006 roku) powstała tuż po rychłym rozwodzie Brody z Timem Armstrongiem (pan z Rancid). Niezależna kobieta całą swoją energię i wszelkie emocje po stracie swojego ukochanego, umieściła w piosenkach i… wyszło jej to znakomicie.
  W pierwszej, zatytułowanej, Drain The Bood, zauważamy pewne podobieństwo z początku lat 90, jak typowe grunge’owe wstawki w stylu Nirvany. Powolna, cicha zwrotka i ostre szybkie granie w refrenie. Znajome, czyż nie? Ten oto styl również można dostrzec w For Tonight You’re Here To Know. Dismatle Me z początku jest zbyt wolne i… nieco nudne (ot, taka przyśpiewka po piątym piwie). Jednak z  czasem Dalle się rozkręca, aż do chwili (1:42), kiedy można pokiwać głową w rytm chwytliwego riffu. The Gallow is God jest również  „porywające”. Typowa „pościelówa”, czasem przerywana okrzykami „whoaaah” . Tell me something, tell me something. Will I die, will I die on the rope?, czyli Die on the Rope i Dalle, która bawi się, improwizując głosem, co wydaje się bardzo ciekawym pomysłem. Utwór Coral Fang od razu porywa nas do tańca i trzyma nas w ciągle tym samym szybkim tempie, aż do końca. Podczas Love is Paranoid trochę się uspokajamy, i słuchamy przeciągaaaaniaaa samogłosek przez Brody. Beat Your Heart Out, czyli w skrócie, co się dzieje z dziewczynami, kiedy ich dopada strzała Amora. Idealna soundtrackowa piosenka do filmu o perypetiach młodzieży z high school. Ostatni na liście jest Death Sex. 12 minut i 17 sekund czystego szaleństwa. Od kiedy szybka perkusja zaczyna wprowadzać słuchacza w niesamowity riff gitarowy pana Tony’ego, a następnie ochrypły śpiew Dalle (podziwiam ją za to, z jaką łatwością wydobywa z siebie tak mocny głos), wiadomo, że to nie będzie „normalny” kawałek. Przez cały utwór dźwięk gitary wije się, syczy, jak wąż, pomiędzy pojedynczymi odgłosami perkusji. Nietypowa aranżacja może przerażać słuchacza, jak i fascynować. Jest to jedno z najdziwniejszych i najoryginalniejszych dzieł, jakie kiedykolwiek miałam zaszczyt usłyszeć.
  Reasumując, Coral Fang jest typowo dziewczęco – punkową płytą dla zbuntowanej młodzieży. Po jej - nastym odsłuchaniu, dogłębnemu przeanalizowaniu, nadal nie mogę się od niej uwolnić, a naprawdę jest co posłuchać. Chciałabym, żeby solowy projekt Brody Dalle – Spinnerette – był równie tak dziarski i stanowczy, jak CF.

9/10

/angie

sobota, 7 kwietnia 2012

Nirvana ~ Nevermind




Nirvanę każdy zna.

Chociażby z opowieści innych, tego zespołu nie da się przeoczyć. Nie tylko przez śmierć, jakże tragiczną, lidera, a dokonanie czegoś, co zmieniło muzykę- przejście grunge’u do tzw. mainstreamu. Minęło osiemnaście lat od dnia, w którym Kurt odebrał sobie życie. Z mojego sentymentu, z powstałego kultu piszę tę recenzję, jedną z wielu powstałych, biorąc pod uwagę, że płytę wydano dwadzieścia lat temu.

„Nevermind”- „Nieważne”, a tak ważne w świecie muzyki rockowej. Album, dzięki któremu wiele osób zgłębiło również inne grupy z gatunku. Album poruszający, ale i nie pogardzono by nim na imprezie. Zbiorowisko ponadczasowych hitów, przykładowo otwierające „Smells Like Teen Spirit”- to dziś hymn. Utwór, którego sam Cobain nienawidził, a miliony osób pokochało. Równe pięć minut wciągających dźwięków. Zaciekawiających. Jeden z tych tekstów, który przyprawia o zastanowienie w stylu „co autor miał na myśli?”.

“Come as You Are”, “Lithium”, “Polly” oraz zamykające “Something in the Way” są idealne do wieczornych rozmyślań, piękne, mimo że niepozorne. Wrażliwość na świat Kurta została obnażona.

"I'm so happy
Cause today I found my friends
They're in my head"- czyż po spontanicznym uśmiechu nie przychodzi chwila zastanowienia?

Wcześniej wspomniane”Smells Like Teen Spirit”, „Breed” „Territorial Pissings”, „Drain You”, “Lounge Act”, “Stay Away” i “On a Plain” aż buzują energią.

“Nevermind”- płyta do tańca i do różańca, jak to mawiają.

Ach. Żeby nie było, że zwracam uwagę jedynie na uroczego, zagubionego samobójcę.

Krist Novoselic i Dave Grohl również robią wrażenie. Partie basu przeszywają całe moje ciało, nie pozwalając się wyprzeć z pamięci. Perkusja wybija rytm mojego serca… Zresztą, sam Dave z najmniej rozpoznawalnego członka Nirvany, dziś stał się ikoną, a z Foo Fighters zdobył ważną pozycję na rynku, bez zbędnych skandali, za co należy się mu chwała. Krist łapał się polityki, ale nadal zajmuje się szarpaniem strun. I wszyscy są zadowoleni.




Mnie, jako fance Nirvany, ciężko jest ocenić jakikolwiek ich twór. Wiadome, że kieruję się odczuciami, pewnych wad nie zauważam, więc wystawiam 9/10.



/a.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Miles Kane ~ Miles Kane



‘ What do I have to do to get You where i want You?
Pierwsze słowa z pierwszej piosenki, która była pierwszym singlem z pierwszego solowego albumu Milesa Kane.
Te wersy + okładka płyty przedstawiająca nam uroczego młodziaka wystarczą, aby przeciętna fanka gitarowej muzyki z Wysp odkryła nowy podmiot do fangirlingu. Dodajmy jeszcze to, że chociaż Miles niedawno wydał swój własny debiut, nazwanie go debiutantem byłoby niezgodne z prawdą. Pan Kane był wcześniej gitarzystą w The Little Flames, dowodził The Rascals i stanowił połowę tworzonego razem z Alexem Turnerem (pisk) projektu The Last Shadow Puppets. Poza tym, Noel Gallagher poprosił go o pomoc w nagrywaniu solowego albumu. Polecił mu nagrywanie partii gitarowych. I w tym momencie skończmy uniesienia i zastanówmy się, kim tak naprawdę Miles jest. Na pewno gitarzystą. Trochę wokalistą. Z całą pewnością nie pisarzem słów do muzyki. Ano właśnie. W The Last Shadow Puppets ‘czarną robotę’ odwalał za niego Alex Turner (mistrz w swoim fachu, najlepszy  XXI wieku, i nie przyjmuję sprzeciwu), a tu biedaczyna musiał radzić sobie sam. I nie licząc intrygującego ‘Kingcrawler’, zawalił sprawę (e.g. ‘the night time is the right time’). Musi być, oczywiście, przebojowo, więc znajdziemy tu mnóstwo wszelkiego rodzaju ‘whoah’, ‘yeah’, ‘lala’. Chwytliwa jest również warstwa muzyczna, duuuużo lepsza, niż słowna. Bo pomimo tego, że Nowa Rewolucja zaczęła gonić swój własny ogon po ukazaniu się drugiego albumu The Libertines, to podczas słuchania gitarowych, rytmicznych piosenek Milesa nie ma się wrażenia wtórności. Za to ‘Rearrange’ brzmi jak wyjęte z drugiej płyty Dirty Pretty Things, ale nie stanowi to większego problemu. Jest też tu dużo ‘eleganckich’ utworów, czy utrzymanych w beatlesowskim klimacie ballad.
                Powtórzę się po raz enty: w 1997 roku w Anglii i Walii dwa zespoły, Super Furry Animals i Radiohead wydały dwa albumy, Radiator i OK Computer. Na tym możność wymyślenia czegokolwiek w muzyce się skończyła.  I niech to zostanie podsumowaniem.

6/10

k.