The Distillers to punkowy zespół z USA, niestety mało znany
w Polsce. Publikując tę recenzję chciałabym zwrócić uwagę na tego typu zespoły,
w których dominuje żeński wokal. Takich dobrych kapel, jak ta, jest stanowczo
za mało.
Po wielu
przejściach, w związku z ciągłą „wymianą” ludzi z zespołu na innych, Brody
Dalle oraz Tony Bevilacqua (gitara),
Ryan Sinn (bas) i Andy Granelli (bębny) przejmują inicjatywę i wydają najlepszą
płytę The Distillers. Owa trzecia i zamykająca ich dyskografię płyta (zakończyli swoją
działalność w 2006 roku) powstała tuż po
rychłym rozwodzie Brody z Timem Armstrongiem (pan z Rancid). Niezależna kobieta
całą swoją energię i wszelkie emocje po stracie swojego ukochanego, umieściła w
piosenkach i… wyszło jej to znakomicie.
W pierwszej, zatytułowanej,
Drain The Bood, zauważamy pewne
podobieństwo z początku lat 90, jak typowe grunge’owe wstawki w stylu Nirvany.
Powolna, cicha zwrotka i ostre szybkie granie w refrenie. Znajome, czyż nie? Ten
oto styl również można dostrzec w For
Tonight You’re Here To Know. Dismatle Me z początku jest zbyt wolne i… nieco
nudne (ot, taka przyśpiewka po piątym piwie). Jednak z czasem Dalle się rozkręca, aż do chwili
(1:42), kiedy można pokiwać głową w rytm chwytliwego riffu. The Gallow is God
jest również „porywające”. Typowa „pościelówa”,
czasem przerywana okrzykami „whoaaah” . Tell
me something, tell me something. Will I die, will I die on the rope?, czyli
Die on the Rope i Dalle, która bawi
się, improwizując głosem, co wydaje się bardzo ciekawym pomysłem. Utwór Coral Fang od razu porywa nas do tańca i
trzyma nas w ciągle tym samym szybkim tempie, aż do końca. Podczas Love is Paranoid trochę się uspokajamy,
i słuchamy przeciągaaaaniaaa samogłosek przez Brody. Beat Your Heart Out, czyli w skrócie, co się dzieje z dziewczynami,
kiedy ich dopada strzała Amora. Idealna soundtrackowa piosenka do filmu o perypetiach
młodzieży z high school. Ostatni na liście jest Death Sex. 12 minut i 17 sekund
czystego szaleństwa. Od kiedy szybka perkusja zaczyna wprowadzać słuchacza w
niesamowity riff gitarowy pana Tony’ego, a następnie ochrypły śpiew Dalle
(podziwiam ją za to, z jaką łatwością
wydobywa z siebie tak mocny głos), wiadomo, że to nie będzie „normalny”
kawałek. Przez cały utwór dźwięk gitary wije się, syczy, jak wąż, pomiędzy pojedynczymi
odgłosami perkusji. Nietypowa aranżacja może przerażać słuchacza, jak i
fascynować. Jest to jedno z najdziwniejszych i najoryginalniejszych dzieł, jakie
kiedykolwiek miałam zaszczyt usłyszeć.
Reasumując, Coral Fang jest typowo dziewczęco –
punkową płytą dla zbuntowanej młodzieży. Po jej - nastym odsłuchaniu, dogłębnemu
przeanalizowaniu, nadal nie mogę się od niej uwolnić, a naprawdę jest co
posłuchać. Chciałabym, żeby solowy projekt Brody Dalle – Spinnerette – był równie
tak dziarski i stanowczy, jak CF.
9/10
/angie
dostałam link do bloga na lastfmie dlatego dodaję do obserwowanych i liczę na rewanż :)
OdpowiedzUsuń